sobota, 3 października 2015

fragment10



Wielkie Przyjaźnie 

- Nie stęskniłeś się? - rzucił złośliwy gość
- Tak bardzo jak za ospą, biegunką i wszami łonowymi.
- A ja się stęskniłem. Tak naprawdę.
- Szkoda. Myślałem, że o mnie zapomniałeś.
- O tobie? Ty owłosiona pało! - zarechotał klepiąc go po ramieniu – Jakżesz by można zapomnieć, co ty! A zwłaszcza po tym numerze na bankiecie... Ha, ha! Takie absurdalne scenariusze pisze tylko życie. Kto by pomyślał, że cię tam spotkam i że coś takiego…
- Wspomnij o tym jeszcze bardziej, śmierdzielu – warknął. – To łeb urwę przy samej dupie!
- Ja po prostu nie rozumiem.
- Nic nowego.
- To była tylko jedna wpadka. Na jakiejś głupiej imprezie, której nawet nikt pamiętać nie będzie. Więc nie ma powodu by przez pół roku mieszkać w lesie jak jakieś dziecko z boru wychowane przez wilki.

fragment9



NARODZINY EPICKICH HEROSÓW

- Znowu jeleń? Czy ty jesz coś poza nimi? Coś mi się wydaje, że masz jakąś lekką obsesję na ich punkcie...
- Daj żyć.
- ...jak niedoszli pogromcy smoków.
- Jak kto?
- Nieważne. Zachowują sie zupełnie tak samo, ale na punkcie poszukiwań smoków, a ty szukasz jeleni. Różnica jest taka, że tobie się udaje, a oni są dopiero w trakcie, że tak powiem…
- Co w związku z tym? Co mają do tego pogromcy smoków i o czym ty kurwa znowu bredzisz.
- To ma związek. Jesteś Pogromcą Jeleni.
- Przestań.
- Pogromca Jeleni... Jakiż to zacny przydomek nieprawdaż? Taki szlachetny, iście rycerski. Musisz zostać rycerzem, panie Pogromco.
- Ilekroć mówię przestań, ty nakręcasz się coraz bardziej jak pieprzona katarynka.
- Wolisz Grejpfrut czy Pogromca Jeleni?
- Jeśli jeszcze raz powiesz do mnie Grejpfrut...
- No więc jak?

fragment8



HISTORYCZNE SPOTKANIA

- Dobra siadajcie, to co tutaj widzicie to papier, na którym napisałem istotę dzisiejszego dnia, a teraz zakończę to zapisując datę… Zatem, który dzisiaj – ziewnął Robert, zastawiając z pomocą pióra najeżone zębami źródło ziewnięcia. – A no tak dziewiętnasty. Tedy 19 przedkwit 1024…
- Nie narzucaj daty, Robercie, jeśli nie chcesz dostać w rzyć pod własnym parasolem – wychrypiał Raghnar. – 4 noghras 1795.
- Się rozsierdziłeś, jakby ci co najmniej dziesięć kóz zajebał i babcię do tego – charknął Grothum.
- Nie odzywaj się, bo jeśli chodzi o kalendarz to ty masz akurat najmniej do powiedzenia – odcharczał Raghnar. – Bo ilu ci astronomów na twoje dwanaście milionów luda, o ile mogę tak orzec? Czterech? Dwóch? Żadnego, bo u cię jeno nawiedzone szamany co wyją do nieba jak pochędożeni wilcy po nocy.
- Stul pysk, ty lodowy kurwiszonie. Robercie dodaj no tam 82 torkhor 10 rok.
- Co za kretyn daje miesiącowi osiemdziesiąt dwa dni?
- Uspokój się Raghnar. U ciebie wszystkie mają trzydzieści jeden i nikt się nie czepia – wtrącił się król Lurentów.
Grothum zarechotał. Raghnar zasłonił twarz dłońmi w zamyśleniu.
- 52 faelinardia 2003 – rzekł Ksaluvionn.
Robert spojrzał na niego. Ksaluvionn uśmiechnął się ciepło.
- Skoro tak mamy opisać przymierze to czymże by to było gdybym poszedł na przekór i nie podał mojej daty?
- Ech, musimy wreszcie ustalić wspólny kalendarz – westchnął Robert.
- Żebyśmy wszyscy byli tacy sami? Chcesz nas ujednolicić? – wymamrotał Deldurion.
- Nie, po prostu żeby było łatwiej ustalić cokolwiek.
- Jak byś chciał to zrobić? – zaciekawił się Naevras.
- Cokolwiek, pododawajmy nasze lata i wyliczmy średnią, a co do miesięcy zainwestujmy więcej w astronomię i dowiedzmy się wreszcie ile naprawdę rok ma dni, a potem pomówmy o kalendarzu i wszelkich nazwach – zwinął papier i odłożył pióro, po czym wstał powoli i stanął w miejscu idealnym, by móc głosem i uwagą dotrzeć do całej trójki. – Teraz proszę byście zamilkli, skupili się i posłuchali…

fragment7



SERDECZNE BIESIADY 
[W TYM PRZYPADKU JEJ KARYKATURA] 
(chociaż zależy w jakim towarzystwie chcemy biesiadować, pierdy rozgrzeszone)

- Ale daje! – beknął Hubert z hukiem odkładając pusty kufel. – A obiecałem, że trzeźwy wrócę.
- Nie pierdol, waść! – parsknął mu w ucho jego nieco bardziej wypity towarzysz, Tambret, wytarł z wąsów pianę po czym dodał równie głośno. – Jeno w gardziel wincyj lać! Hik! Bo waćpan przyznaję mocny jest, że ło! Jak Durled po szparagach i wódzie! Jak dziki dzik, jak czempioński żbik! Kurwa! Ja to ten tego, ja to bym już odpłynął w pierony. Na morze, pierdolony sztorm w łbie. Fale, szum i chuj. Wiecie o co chodzi, że tego… A waść się jeszcze trzyma! To kurwa niesamowite jest! Oby nam się, zdrowie twej wuntroby! Przytomność naszym kumem psia mać!
- A no bo po takiej ilości spożytego spirytu w ciągu całego mojego życia, mój organizm zdążył się uodpornić na wszelkie inne alkohole.
- Dupa potwierdziła – beknął i pierdnął jednocześnie, głośno tak jak ostatni wieśniak. – O co to pytaliście na początku? Bo żem zapomniał.
- No... O wsie... O wieś – poprawił błyskawicznie. – Tą taką ten no... Tej tu niedaleko, chyba. Trompony.
- Ano – beknął ponuro. – Toć ci panie dziwna sprawizna jest. Taka no! Taka… Dobre kurde, dziwna taka!
- Czemu dziwna.
- Ano bo ten... Bo niby tak zwyczajnie schajcowana, nie?
- No tak.
- A tu, panie okazuje się, że ona tak wcale zwyczajnie schajcowana nie została! Panie!
- Więc jak... Niezwyczajnie? Metodami niestandardowymi? Harowali zębami po skałach, zrobiła się iskra, doleciała z wiatrem do wioski i doszczętnie ją spaliła?
- Nie opowiadajcie pierdół, panie. Poza tym wcale tak doszczętnie – zamyślił się, posmyrał wąsa. – Poza tym wcale nie tak doszczętnie – poprawił się po pewnej chwili, jego struty alkoholem mózg musiał długo mielić to iż w poprzednim stwierdzeniu zabrakło słowa „nie”, a potem w odpowiedni sposób je wtrącić by wyszło poprawnie. – Nie... Mylicie się. Toć dom wójta ledwo muśnięty ogniem został.
Jeleniobójca milczał.
- O widzę żeście są troszku zdębieni! – zarechotał triumfalnie Tambret. – Dobrze! Bardzo dobrze! A i ciał w ogóle nie było to też dziwne.
- Jak to nie było ciał? Nie rozumiem. Naprawdę, czy bełkoczecie już.
- Ja wcale nie beł... Hik! No tych wsioków nie było! Znaczy się tych... No... Po twojemu… Osadników. Jak się mówi na tych co zamieszkują osadę? Osadnicy, nie?
- Bynajmniej.
- Co?
- Tak do cholery. Osadnicy zamieszkują osadę! Ale nadal nie rozumiem tego... Nie było ciał. A może po prostu się sfajczyli, hę?
- Wszyscy? Nie rozśmieszaj, waćpan. Ani chybił to diabeł był jaki. Albo... – zbliżył się. – Czarodzieje, karwasz barbadasz. Te lalusie wyglancowane. Chuje skurwysyny. Parszywe złe pomioty zaprzedały się diabłom jak pospolite kurwy! Żeby móc lepiej śmierdzieć alkoholem zmieszaną z nasieniem kiego woła! I tak dobrze słyszycie! Diabłom! Takimi z rogami! Ze złymi rogami! Ło, które jeszcze większymi skurwysynami są! O! Tyle mam do powiedzenia! Koniec tematu. Napijmy się, pierdolona jego mać! W gardle mi zaschło od tego kłapania!
- Tylko się nie porzygaj – uprzejmie poprosił Hubert. – Boś się nażarł jak... Jak... Jak taka dzika świnia, o...
- Pieprzysz – beknął. –  Al... Cze... Czekaj... O... – kaszlnął. – O... – kaszlnął. – O kur... – zakrztusił się - O kurwww! Zaraz... – aż w końcu zwymiotował za siebie, odwracając się, prościutko w środek oberży. - Bleughueguh!
- Zabrać mi stąd tego kretyna! – ryknął rozwścieczony oberżysta. – Harry, posprzątaj ten syf.
Młody chłopak westchnął ciężko, kiwając głową ze zrezygnowaniem krocząc ku wymiocinom z przygotowanym do działania mopem.
Dwóch rosłych chłopów delikatnie mówiąc wyprosiło Tambreta z karczmy. Mówiąc bardziej niepolitycznie, wzięli go za fraki i wypieprzyli z karczmy na zbity pysk prosto w błoto.
- Najpierw żrą, potem rzygają. Tfu! W dupie już się przewraca! Dobrobyt, kurważ mać... – burczał gruby oberżysta. – Nie będzie tak. Trza dbać o porządek!
- Święte słowa! – poparł Hubert.
Karczmarz niechętnie skinął do niego głową.
Drzwi gwałtownie otworzyły się na oścież.

fragment6



WIĘCEJ HISTORYCZNYCH SPOTKAŃ

- Oto ten, który zwołał to zebranie! Oto ten, który uratował nasze Królestwo przed kryzysem nie tylko gospodarczym, ale także kryzysem wzajemnego zaufania. Oto ten, który troskliwą opieką niczym ojciec objął nasz lud, naszą władzę! Prawdziwy bohater, który poważną swą historię rozpoczął nie podbojem, nie transakcją z małżeństwa z brzydką lub ładną idiotką lub cwaniaczką, nie z ilości zniewolonych, a uwolnionych, dzięki wielkim pokojowym czynom. Syn Roberta I, o którym wybacz Biertren, ale chcemy jak najszybciej zapomnieć. Król Robert II! – zawołał przeciągle, po czym dodał z głośną chrypą. – Zaprawdę powiadam, gdyby nie ten człowiek to, to wszystko ległoby w gruz w jakąś…
- Oszczaną rozwalcowaną kupę gówna, której by jeszcze dosrawali jakiegoś innego syfu z dupy przeruchanej przez wszystkie popierdolone skrajności we wszystkie kurwa strony – splunął Bulkrek kawałkiem kurczaczej chrząstki.
- Lepiej bym tego nie ujął.
Cisza.
Zgrzyt zbroi. Ktoś się zbliżał ku drzwiom. Zupil usiadł. Ale potem wstał wraz z resztą.
Do sali wszedł bowiem ich bohater. Król Robert II wkroczył ze szczerym uśmiechem na twarzy, krokiem można śmiało powiedzieć nad wyraz pewnym. Nie był specjalnie młody, ale nie był też stary. Wyglądał na grubo ponad trzydzieści gdyż postarzała go czarna jak węgiel broda, wyglądająca właściwie jakby ktoś mu ją namalował na twarzy. Z jakiegoś powodu był w pełnej zbroi płytowej. Na piersi namalowane godło Królestwa – kontury pięcioramiennej gwiazdy na żółtym tle. Był to symbol protestu przeciw szaleństwu Khaalida, który po pokonaniu bogów stał się dla ludzi koszmarem zsyłający na nich biesy i czarty prosto z piekieł. Po wielu latach i porażce Khaalida, pozostało to w Królestwie jako emblemat. U boku zaś miecz przekazywany z pokolenia na pokolenie, rzecz święta. Nigdy nie rdzewiał i nie tępił się, zaostrzono go tylko jeden jedyny raz. Zaiste piękna i niepowtarzalna była to klinga. Wszystko co miał obecnie na sobie było jedyne w swoim rodzaju.
Zupil jako pierwszy zdjął nakrycie głowy, a był to berecik ze skóry rysia. Potem Vencil Sortm swój wielki kapelusz z wielką platynową klamrą w kształcie błyskawicy. Potem Biertren swą łebkę z ostrym czubkiem wysadzonym złotem i drobinkami onyksu, wokół którego wyżłobiony został krąg, przedstawiający pistolet, rusznicę, arkebuz i muszkiet. Potem Lirion swój morion z złotym garncem złota z prawej strony, jako herb. Potem Font Cilian swój trójkątny kapelusz z puszystym różowym piórkiem. Zaraz powstał Norlom Erlem, ściągając hełm przyklęknął na jedno kolano, pomimo potwornych trudności, spowodowanych masą pełnej zbroi płytowej. Bulkrek pomacał swój krótki siwiejący osołedeć. Popatrzył po swojej futrzanej czapie leżącej gdzieś w kącie. Wzruszył ramionami.
- Jest nadzieja, jest robota, jest siła moc, motywacja humor radość, wszystko idzie ku najlepszemu, a wy mi tu czapki ściągacie jak na jakimś pogrzebie. Zakładać mi to, ale już – roześmiał się ciepło, idąc ku miejscu siedzącemu, wciąż nie przestając zgrzytać zbroją, po to by doskonale widzieć każdego członka zgromadzenia, którzy wracali na swoje już miejsca. – Znaczy no jak wam wygodnie. Nie szkodzicie, więc nie ma co się burzyć, czy w czapce, czy bez. No ale w każdym razie rad jestem was tutaj ujrzeć i usłyszeć, tu na szczycie wzgórza w tej skromnej twierdzy zwanej… W tej skromnej twierdzy zwanej… - przepłynął wzrokiem po siedzących. – Zaiste z jakąż radością wręcz nieopisaną jest mi was przywitać w tej skromnej wzgórzystej twierdzy zwanej… Zwanej… No w mordkę susełka, jakżesz zwie się ta harda kupa kamieni? Pomoże kto?
- Vilkos – przypomniał Zupil.
- Dzięki wielkie.
- Dobra dupa tam! – odważył się Bulkrek, już wstał, biorąc pełny wina (a jakże) puchar w dłoń. – To zanim zaczniemy „tentegować” to jam pierwej pomnę pierszy iż ten tego to tak, że… Że chciał żem toast wznieść. Nie, inaczej. Zdrowie po sławopolsku na wszystkie cycate nimfy, driady, wróżki leśne, o! Chcę tu przy wszystkich ci podziękować Robercie i zdrowie wypić takież… Dziękuję Robercie i twoje zdrowie, jeśli masz się zmieniać to tylko na lepsze, masz bulkrekowe sławopolskie błogosławieństwo – niemalże wbił puchar w twarz, pochłaniając całą zawartość, powoli osuwając się na krzesło.
[…]
- E tam wojna, pewno żadna nowość – wzruszył ramionami Bulkrek. – Toć dwadzieścia w dupę jebanych lat mamy wojnę z Nets’Happ’em. Czyli z chędożonymi kozojebcami w upaćkanych gównem przelatujących tam mew turbanach.
- Przymknij jadaczkę, Bulkrek – warknął Biertren.
- Dziękuję Biertren – mag skiną do niego siwą czupryną. – Wojna nie tyle poważna co dziwna i zaskakująca. Tfu! Źle się wyraziłem, najmocniej przepraszam. Wojna dziwna zaskakująca i cholernie poważna.
- Co? – bąknął Espirion.
- Faktycznie powoli mu się przestawia – Yozpluk szepnął do Roberta.
Robert uśmiechnął się i wrócił wzrokiem do Satara.
- Wojna dziwna? – Bulkrek stłumił beknięcie.
- To nowa wojna, czyli Varreloth z południa wypowiedziało nam wojnę – pan Triven pospieszył z wyjaśnieniami. – Z nietypowej strony. Wpierw zajęło Tannor. Ziemie legendarnych jaszczuroludzi o ponadludzkich umiejętnościach, którym nikt nie chciał przeszkadzać w ich egzystencji, nawet po skoku technicznym. Król Temza i niedobitki jego armii defensywnej w liczbie mniej niż dziesięć są w ciężkim stanie. Ponoć, aby ocalić towarzyszy zaryzykował i przemienił się w królewskiego kolosa z wielkimi szponami, którymi rozniósł setki tysięcy Akaschów.
- Co się dziwić, każdy Tannorczyk może się zmienić w takiego jaszczura – odrzekł wójt. – Jak świnia w dzika. Jak kocur w żbika. Jak teściowa w wilka, bo gdy zapada pełnia to kurwa powiadam…
- Ale tylko Temza mógł osiągnąć takie rozmiary – odparł Vencil. – Ledwo żywego króla zabrali stamtąd ci, co ocaleli. A potem zaczęli uciekać, bo za nimi ruszył pościg kolejnych tysięcy Akaschów. Aż do Tolzanii, ponad sto mil, bez przerwy. Ci, którzy nie wytrzymali, padli z wycieńczenia i najpewniej zostali pożarci przez prześladowców. Wytrwali najsilniejsi. Tamos Torgo, Double Ti, którego dzisiaj tu zabrakło, u którego jaszczurze legendy znalazły schronienie opisał mi ich. Brudni, mokrzy, słabi, wściekli, ale wciąż budzący grozę. Najbardziej w pamięci zapadł czerwonoskóry Rodhok o sztywnych włosach jakby trzaśniętych przez piorun w zbroi…
- Dobrze wystarczy, potem o tym opowiesz – przerwał zimno Satar. – Ale i tak brawo Vencil. Oszczędziłeś mi oddechu, jeszcze by mi się coś poprzestawiało, a wtedy Robert bardzo by się zmartwił, tak?
- Tak, ale Vencil by cię poprawił.
- Wracając – zdecydował mag. – Wyspa Ksawiel, Delurdia, Ragash oraz my jesteśmy terroryzowani. Nasze wioski, dokładniej rzecz ujmując.
- Ślady znalezione przez moich tropicieli i zwiadowców, których co i rusz wysyłam, gdy spali się nowa wieś wskazują, że bynajmniej nie byli to ludzie, ani orkowie, tu nie będę rozwijał skąd domniemania, opowiem wam o twardym dowodzie – Sagil nie mógł wytrzymać. – Niedawno spalono mój Dziki Numerek pod Wierzbą. Nie patrzcie tak, nie ja wymyśliłem te nazwy. Na miejscu kompania Coupera Norrisa odnalazła wbite na pale trupy bezokich zielonych potworów krwawiących na fioletowo. Mój drugi doradca, pan Krough oznajmił mi iż są to zwierzęta, którym uzbrojone potwory dały broń. W zapiskach Ludu Pustyni, który miał z nimi okazjonalnie kontakt, nazywali ich Akaschami. Akass, znaczy głupi i nieobliczalny, asch znaczy ślepota. Dodatkowo wódz Hagarów, Mhilrok Kyztwezyy, czyli pewnie także władca Varreloth zapowiedział mi w liście, korzystając z moich własnych kruków iż w bliskim czasie zamierza przejąć ziemię Królestwa. Swoją drogą Akasche to bestie mające skłonności do kanibalizmu, więc ich trupy niczego nie zmieniają. To inicjatywa Mhilroka. Chce nas osłabić, a potem zniszczyć. Do tej pory straciliśmy już trzynaście wsi. A to dopiero początek.
- Hagary oraz hodowane przez nich bezokie potwory zwane Akaschami. Oto nasz nowy wróg – zakończył Satar.
- Akasche z tego co słyszałem nie grzeszą zbytnio inteligencją – rzekł Espirion. – Nie chce mi się wierzyć, że...
- Ba! Nie grzeszą! Hah! – zarechotał Bulkrek. – Nie odróżniłby smoka od bażanta. Takie to głupie jest! Głupie! O! A te Hagary wcale nie lepsze. Taki pizdryk podbić Tannor? Zagrożenie? Nowy wróg? Taki pizdryk? Nie no ludzie, trzymajcie mnie, bo zapierdzę się na śmierć.
- Takie są fakty – stwierdził zimno mag – Co się stało to się nie odstanie. Bezcelowe i głupie to zaprzeczać faktowi. Rozsądniej jest spojrzeć faktom prosto w oczy. Nawet gdy są najpotworniejsze. Stoimy przed nowym zagrożeniem, które musimy panowie zwalczyć za wszelką cenę. Nie znamy dokładnie naszego oponenta, gdyż rzadko mieliśmy z nim jakąkolwiek styczność. Varreloth i Trischka Suchota. Musimy strzec granic jednego jak i drugiego. I Suchota i Varreloth są niezwykle groźne. Działanie uzgodnicie między sobą. Ja – podkreślił. – Jestem tu po to by wam nieco przybliżyć z kim będziecie musieli się zmierzyć…